Artykuły » Nowodworek lat dawnych
„Nasz światek szkolny zawalił się 6 września 1939 jak domek z kart”

Reforma z 1933 roku wprowadziła duże zmiany w nauczaniu, tak że po skończeniu sześciu klas szkoły podstawowej zdawałem do gimnazjum. Zostałem przyjęty do I gimnazjum w Krakowie im. Bartłomieja Nowodworskiego, co było na ówczesne czasy dużym wyróżnieniem, gdyż szkoła uchodziła za elitarną, szczyciła się bowiem 350 letnią tradycją, jako jedna z najstarszych szkół tego typu w Polsce. Gimnazjum było czteroklasowe; po zdaniu małej matury przechodziło się do dwuletniego liceum. Była to szkoła męska o profilu humanistycznym. Naukę łaciny rozpoczynaliśmy w drugim półroczu klasy pierwszej. Obowiązkowym językiem obcym był w naszej klasie niemiecki. Przed wojną gimnazjum przyjmowało rocznie do 100 uczniów, podzielonych na dwie równoległe klasy A i .B. Obowiązywał granatowy mundurek i okrągła czapka z daszkiem i znaczkiem, na którym była otwarta książka i kaganek. Ściśle przestrzegano nakazu noszenia mundurka i płaszcza z numerem szkoły – myśmy mieli 356. Numeracja była ogólnokrajowa.

Nasz "Nowodworek" był prowadzony twardą ręką dyrektora Kazimierza Lewackiego – polonisty, znanego bibliofila, odznaczonego Orderem Białego Kruka. Dyrektor był postrachem szkoły. Sylwetką przypominał nieżyjącego już ministra Z. Skubiszewskiego, z oblicza – rzymskiego senatora. Złośliwi przezywali go buldogiem. Czatował często tuż po ósmej u wylotów schodów na I piętrze – polował na spóźnialskich. Groźne odgłosy dochodzące z korytarza świadczyły, że przyłapał przestępcę. Wyciszały się sąsiednie klasy – milkli wymownie nauczyciele, a każdy z nas dziękował Bogu, że siedzi już w ławce.

W roku szkolnym 1938/39, a więc ostatnim przed wojennym kataklizmem, klasa nasza mieściła się w narożnej sali gmachu na drugim piętrze. Nad katedrą wisiał krzyż, godło państwowe, i portrety: prezydenta Mościckiego i marszałka Rydza-Śmigłego. W naszej klasie było kilku ewangelików, nie było natomiast ani jednego Żyda. Podczas porannej modlitwy wstawali wszyscy, również i ewangelicy. Ci ostatni opuszczali klasę na lekcjach religii, czego im niektórzy zazdrościli. Godzina „laby” to zawsze coś! – tym bardziej, że pod nosem było boisko szkolne. Po dzwonku korytarze i podwórzec gmachu zapełniały się mrowiem rozwrzeszczanych pętaków. Licealiści i koledzy ze starszych klas gimnazjalnych trzymali się od nich z daleka z arystokratyczną rezerwą. Niektórzy z względną dyskrecją zamykali się w separatkach ubikacji, z których za chwilę buchały kłęby dymu papierosowego.

Był między nami wysoki i chudy licealista, taki nad miarę wyrośnięty. Był on przedmiotem ustawicznego prześladowania przez chłopców z niższych klas; stawali przed nim, ale w bezpiecznej odległości i rzucali pytanie; "Hej, ty, jak tam na górze – będzie jutro pogoda ?". Podczas głównej przerwy uczniowie wysypywali się na szkolne bosko na placu Na Groblach. W westybulu, przyozdobionym w sceny z dziel Homera wystawiano stoliki z herbatą i bułkami z szynką lub kiełbasą. Za herbatę płaciło się 10, a za bułkę z szynką 25 groszy. Był to duży wydatek, gdyż moje miesięczne kieszonkowe wynosiło 5 złotych. Gruby tercja pan Kamieński – obwieszczał zakończenie głównej pauzy wielkim ręcznym dzwonem.

Na pierwszym piętrze znajdowała się wielka aula, zamieniana w niedzielę i święta na kaplicę. We frontowej ścianie mieścił się wysoki portal z żaluzją, za którą znajdowała się zakrystia. Obecność na nabożeństwach szkolnych była obowiązkowa. Naszym katechetą był ksiądz Józef Majgier, dobrotliwy, jakby zapatrzony w niebo. Dla wtajemniczonej grupy uczniów starszych klas nabożeństwa szkolne były pełne emocji. Prowadzono zakłady, kto z siedzących w pierwszym rzędzie ławek zdmuchnie świece przy ołtarzu, ale tak, aby katecheta nie zorientował się w tym świętokradczym procederze. W auli odbywały się „piły” – akademie okolicznościowe. Również tutaj kilka razy do roku organizowano poranki umuzykalniając z udziałem zapraszanych artystów. Szczególnie niechętnie odbierałem występy zespołów kameralnych. Złośliwość losu polegała na tym, że z powodu koncertów organizowanych w określonym dniu i godzinie tygodnia przepadały ulubione zajęcia praktyczne, czyli majsterkowanie.

Na pierwszym piętrze znajdował się również gabinet przyrodniczy – królestwo profesora Jana Liszki, popularnie zwanego „Ociec”. Był to starszy już pan, z brzuszkiem i sumiastym wąsem. Jeśli ktoś zdenerwował profesora, a było to nad wyraz łatwe, natychmiast wyciągał notes i rozpoczynała się rzeź niewiniątek. Wywoływał pierwszego z brzegu delikwenta do gabloty z dziesiątkami motyli i chrząszczy. Nieszczęśnik musiał wymieniać bez zająknięcia kolejne nazwy owadów, jedno potknięcie powodowało natychmiastową „lufę”, wpisywaną z satysfakcją do notesu i wzywana była następna ofiara. W trakcie tej okrutnej operacji „Ociec”, z drucianymi okularami zsuniętymi na koniec nosa, czekał z zawziętością gracza na pierwsze potknięcie, na które – ze względu na mnogość karakonów – nie trzeba było długo czekać. Entuzjaści hodowli rybek, jak i naciągacze udający przyrodników, zawsze mogli liczyć na profesora. Wówczas Liszka prowadził ich do gabinetu, zajmował marynarkę, zawijał rękaw koszuli i wyrywał pęk roślin z ogromnego akwarium albo siateczką wyławiał kilka rybek. Korzystając z wizyty w gabinecie, należało obowiązkowo trącić stojącego tam kościotrupa, który wówczas złowrogo kłapał żuchwą, podwieszoną na sprężynkach.

Lekcje gimnastyki w zimie odbywały się w Sali gimnastycznej ,ulokowanej pod aulą na parterze. Trzeba było się szybko rozbierać w przyciasnej szatni. Obowiązywała biała bawełniana koszulka gimnastyczna i czarne satynowe spodeńki oraz tenisówki. Zajęcia prowadził w drylu wojskowym Feliks Fidziński – drobnej budowy, o nieco skośnych oczach i małym czarnym wąsiku. Profesora wyprowadzał z równowagi skromny chłopaczek o nazwisku Konik. Był to szczupły i nieśmiały uczeń. Był on chyba synem znanego ogrodnika z Woli Justowskiej. Chłopiec miał ogromną strzechę czarnych włosów. I właśnie te stale opadające na oczy włosy wywoływały wściekłość belfra. Pamiętam, że kiedyś kazał Konikowi przez dłuższy czas stać w kacie z podniesionymi do góry rękami!

Po gimnastyce trzeba było się szybko ubierać i gnać do następnych zajęć. Chłopcy po godzinnym wysiłku byli zziajani i spoceni, nie było mowy o żadnym tuszu. Szatnia nie pachniała fiołkami. Historii uczyła nas pani dr Maria Chojnicka. Spokojna, opanowana, o stalowym spojrzeniu, była chyba najbardziej wymagającym nauczycielem, a mimo to cieszyła się wielkim szacunkiem. Samo zjawienie się nauczycielki skutkowało natychmiastową ciszą i to nawet wśród najbardziej rozbrykanej gromady. Jej przeciwieństwem był, lubiany i naciągany przez cwaniaków, wykładowca języka niemieckiego, a także opiekun klasy Eugeniusz Droździkowski. Drobny ruchliwy, zwykle uśmiechnięty pan o mocno pomarszczonej twarzy, w wieku po pięćdziesiątce. Towarzyszyła mu zwykle praktykantka, młoda Żydóweczka, przezwana przez nas "Salcie". To ona zwykle prowadziła zajęcia, a stary "Droździk" siedział za katedrą i czymś podejrzanie manipulował. Szybko odkryto, że zdejmował buty i siedział w samych skarpetkach. Widocznie miał dokuczliwe odciski na nogach i tak biedak ratował się od bólu. Również bardzo lubianą postacią był nasz łacinnik, profesor Stanisław Serafin. Przyszedł do "Nowodworska" z Nowego Sącza, na miejsce Ludwika Chmaja, który w 1938 roku objął katedrę historii i pedagogiki na Uniwersytecie Wileńskim. Gdy łacinnik, zdobny zresztą we wspaniałą łysinę, wchodził do klasy, pozdrawiał nas: "Salve pueri!". My stojąc, podnosiliśmy rękę w rzymskim pozdrowieniu i zgodnym chórem ryczeliśmy, że aż trzęsły się szyby: "Tu quoque magister noster latinitatis salve!". Belfer przyjaźnie błyskał oczami zza szkieł cwikiera i odpowiadał :"Sedete".

Ulubione zajęcia praktyczne prowadził profesor Józef Wiśniewski, popularnie zwany "skrobidechą". Pracownia była dobrze wyposażona technicznie, do dyspozycji było kilkanaście małych stołów stolarskich, sporo narzędzi do obróbki drewna i blachy. Nauczyciel bardzo dbał o bezpieczeństwo i porządek. Przed opuszczeniem sali uczniowie musieli ją doprowadzić do stanu wręcz klinicznej czystości, to samo dotyczyło użytych narzędzi. Wykonane przez nas budki dla ptaków zawieszaliśmy w parku Jordana. Klasa dzieliła się na śpiewaków i rysowników. Ja należałem do drugiej grupy. Lekcji rysunku udzielał nam w pierwszej klasie profesor dr Tadeusz Seweryn, ówczesny dyrektor Muzeum Etnograficznego, artysta malarz, historyk sztuki i etnograf. Profesor – wysoki, rudy blondyn o nieco piskliwym głosie – był naszym idolem. Często rysowaliśmy przedmioty sztuki ludowej, w której rozmiłowany był Seweryn. Również w pierwszej klasie, matematykę wykładał Stanisław Zakrocki – wysoki, postawny polonus z białym wąsem. Był bardzo opanowany, nigdy nie podnosił głosu, życzliwy dla uczniów, posiadał dużą umiejętność przystępnego tłumaczenia zawiłości swego fachu. Był zapalonym miłośnikiem Tatr i wędrówek górskich.

Z uczących nas nauczycieli najmłodszym był dr Józef Szaflarski, geograf i kartograf. Był docentem na Uniwersytecie Jagiellońskim, nas oczywiście uczył geografii. Na lekcjach raził nieuważnych słuchaczy celnymi trafieniami trzymanej w ręku kredy. W związku z wyjazdem na jakiś kongres geograficzny, chyba na Korsykę, zaproponował, że może zabrać jednego ucznia. Pomimo bardzo wysokich kosztów znalazł się chętny i po powrocie pokazywał prawdziwy paszport z mnóstwem pieczęci, zaświadczających o przejechaniu połowy Europy.

Z ciekawszych postaci szkoły należy wymienić drugiego matematyka – Antoniego Krawczyka. Uczył nas "matematyki" w drugiej klasie. Widywało się go na korytarzach jako wysoką, szczupłą sylwetkę o śniadym obliczu hiszpańskiego hidalgo, zawsze w długim prawie do ziemi tabaczkowym paltocie na przekrzywionych ramionach i z nieodzownym czarnym melonikiem. Melonik ten przeżył straszną katastrofę, gdy podczas bójki korytarzowej jeden z jej uczestników wbił się Krawczykowi głową w ten melon - trzymany oczywiście przez profesora na piersi. Na korytarzach spotykało się ruchliwego i energicznego dr Franciszka Bielaka, historyka literatury, wykładowcę wyższych klas. Bielak miał straszliwego zeza i gdy zwracał się do rozbrykanego delikwenta: "Jak się ośle nazywasz?", zwykle odpowiadał stojący obok Bogu ducha winny kolega.

Z chwilą wybuchu drugiej wojny światowej nasz szkolny świat zawalił się jak domek z kart. 6 września 1939 roku Niemcy zajęli budynek szkolny i przekazali go Hitlerjugend. Coś niecoś starali się uratować pracownicy szkoły. Większość sprzętów, ogromną bibliotekę i wyposażenia szkoły Niemcy wyrzucili na podwórzec i spalili.


Autor: Bohdan Nielubowicz
autor wpisu
(15 znaków)
treść wpisu
(1000 znaków)
email
nie będzie widoczny na stronie
Copyright © 2006-2024 Vaterland.pl