W 1939 roku, przyjechałem do Zakrzowa, gdzieś tak w połowie sierpnia, dosłownie na kilka dni przed wybuchem wojny. Jak teraz sądzę była to słuszna decyzja mojej matki, która w przewidywaniu zawieruchy wojennej postanowiła umieścić mnie w miejscu możliwie bezpiecznym, a takim okazał się Zakrzów w latach pierwszej wojny światowej. Wszystko wskazywało na to, że wojna zbliża się szybkim krokiem. Miejscowi chłopi powoływani byli do wojska. Bezpośrednio po 1 września nie było żadnych walk w bliższej okolicy. Czasami jedynie widziało się przelatujące wysoko samoloty. Z tej wysokości trudno było rozpoznać czy są to maszyny niemieckie czy polskie. Jak dowiedziałem się później, główne siły niemieckie parły na wschód z rejonu Częstochowy na Jędrzejów przez Szczekociny i pobliskie Nagłowicie.
W kilka dni po wybuchu wojny zjawił się posłaniec z pobliskiej Oksy z zawiadomieniem, że u przyjaciółki cioci Mani, pani Świszczoskiej w Oksie jest moja matka i prosi o pomoc i konie. Natychmiast pożyczyłem rower od miejscowej sklepikarki pani Szamotułowej i pognałem do Oksy. Gdy wpadłem do mieszkania Świszczowskich zobaczyłem matkę leżącą na łóżku. Ledwo ją poznałem - jej twarz miała dosłownie kolor szaro-popielaty. Była również Oleńka, narzeczona mojego starszego brata Ryszarda. Okazało się, że matka po niemieckim bombardowaniu Krakowa postanowiła uciekać przed okupantem do Zakrzowa. Wynajęła gdzieś chłopka z nędzną furką, załadowała coś niecoś rzeczy, posadziła na nią Oleńkę z psem, a mój brat Ryszard jechał obok na moim rowerze. Mieszkanie w Krakowie powierzyła opiece cioci Jadzi, mieszkającej na piętrze naszej willi. Ojca nie było, mieszkał tym czasie w Brześciu n/B.
Uciekinierzy szczęśliwie dojechali do Jędrzejowa. Był ranek, miasto jak wymarłe, zupełnie poste ulice. Nagle zobaczyli Niemców a ulica znalazła się pod obstrzałem. Ryszard pomknął na rowerze szosą, biegnącą na wschód. Jak się później dowiedziałem, uciekał tak przez Brześcia i ostatecznie dotarł do Lwowa. Panie przygarnęła do swego domu jakaś kobieta. Furman z wozem schronił się w wąskiej bocznej uliczce. Po zajęciu przez Niemców Jędrzejowa, matka postanowiła kontynuować ucieczkę do Zakrzowa. Furka jechała drogą na zachód na Nagłowicie. Mijały ją liczne oddziały niemieckie. Tak dowleczono się pod wieczór na parę kilometrów przed Nagłowice. Jak to relacjonowała: Oleńka, było już ciemno, gdy mijał ich duży konwój wojskowych ciężarówek. Jechały prawie całą szerokością drogi, jeden z pojazdów uderzył w konia i bok furki. Panie spadły z wozu i nie oglądając się za siebie pognały w pole. Tam przeleżały wśród główek kapusty aż konwój przejechał i pobiegły dalej do pobliskiego lasu. Koło jakiś zabudowań dołączyła do nich zagubiona koza.
Obie panie szły bez celu w głąb lasu i dotarły do polany, na której rozpoznały biwakujących Niemców. Wywołało to panikę u matki, kazała natychmiast uciekać w las Oleńce a sama postanowiła pozostać na miejscu. Bratowa wspominała, że po drodze natknęła się na jakąś wielką, może wyolbrzymioną strachem, postać. Na jej widok, uciekła towarzysząca jej koza. Nad ranem Oleńka zauważyła w lesie jakąś skuloną postać pod drzewem – okazało się, że to moja mama. Razem doszły do Nagłowic, gdzie matka zauważyła zarekwirowaną przez Niemców furkę. Na jej prośbę zwolniono z chwilowego aresztu chłopka. Trzymano go w piwnicy jednego z budynków. Znalazł się również zagubiony pies Oleńki. Bratowa już nie przypomina sobie jak razem z matką znalazły się w Oksie, oddalonej od Nagłowic o 6 km. W każdym razie, gdy z Oksy wyjechałem naprzeciw furce w kierunku Nagłowic, tam na skrzyżowaniu dróg zobaczyłem pierwszy raz Niemców, których kolumny ciągnęły ze Szczekocin do Jędrzejowa. Furka się znalazła a z nią i pies Oleńki. Kulawym koniem opiekowała się narzeczona brata. Przebywała w Zakrzowie do połowy listopada i następnie wróciła do Krakowa.
Z mojego prawie rocznego pobytu w Zakrzowie utkwiła w mojej pamięci tragiczna chwila. W niedzielę i święta jeździliśmy z ciocią Manią do kościoła parafialnego w pobliskim Węgleszynie na Mszę Św. Do świątyni wchodziło się przez zakrystię, ponieważ ławka kolatorska dworu zakrzowskiego znajdowała się w prezbiterium tuż koło ołtarza i przed barierką oddzielające tą część kościoła od jego reszty. W zwyczaju było, że ciocia Mania i my byliśmy proszeni po mszy na śniadanie na plebani. W śniadaniu brał udział zawsze ksiądz proboszcz i wikary. Przypominam sobie jedną z niedziel 1940 roku, gdy dowiedzieliśmy się od księży o upadku Paryża. Był to cios nieprawdopodobny. Wszystkie nadzieje na szybki i szczęśliwy koniec wojny runąły w jednej chwili.
Autor: Bohdan Nielubowicz
dodaj komentarz »