Minęło ponad pół wieku jak Gestapo aresztowało w Krakowie mojego przyjaciela Adama Wyrobę. Uwięzionego trzymano początkowo w więzieniu przy Montelupich a następnie przewieziono do obozu koncentracyjnego Gross-Rosen. Po kilku miesiącach został on przerzucony do oddziału filialnego obozu w Aslau koło Bunzlau (obecnego Bolesławca). Tu przebywał aż do momentu ewakuacji obozu.
Obóz w Aslau położony był w odległości około 200 metrów od autostrady. Z początkiem 1945 roku zaczęły się zbliżać zagony radzieckich czołgów. Rosjanie podchodzili coraz bliżej obozu. Po nocach niebo rozświetlały błyski wybuchów i łuny pożarów, a potem zaczęły docierać już serie z broni maszynowej. Może było to 20 stycznia rano, gdy zarządzono ewakuację obozu. Było nas nie więcej jak 600 więźniów, w tym Polacy, Niemcy i Cyganie. Całą tą grupę wyprowadzono na autostradę. Ciągnęliśmy wozy załadowane dobytkiem esesmańskim i jakimiś prowiantami z kuchni obozowej. Pod wieczór dotarliśmy do Bunzlau i tam był pierwszy nocleg. Pędzili nas dalej etapami po kilkadziesiąt kilometrów dziennie. Mieliśmy na sobie same drelichy, nieliczni posiadali nadto drelichowe płaszcze. Buty były na drewnianych podeszwach, szybko porozlatywały się, więc ludzie kombinowali jak mogli, okręcając stopy szmatami. Na szczęście zima była łagodna, padała tylko kasza, taki na wpół rozmokły śnieg. Pochód nasz wyciągnął się w długą kolumnę. Każdy był zajęty przy własnym wozie i mało zwracał uwagi na to, co się działo w całej kolumnie. Podobno padali już pierwsi najbardziej wynędzniali ludzie. Każdy wóz pchało tylu więźniów, ilu się przy nim zmieściło. Ci przy dyszlu, a było ich kilku, mieli szleje, zakładane przez ramię. Dwaj czołowi dyszlowi kierowali wozem. Tylko jeden z pojazdów był na oponach, załadowano go plecakami i dobytkiem esesmanów. Pozostałe wozy miały koła na żelaznych obręczach i dlatego były znacznie cięższe do pchania. Po kilku dniach uciążliwej wędrówki przekroczyliśmy Nysę Łużycką i kawalkada powoli ale systematycznie sunęła na zachód.
Pomimo dość sprawnie działającego wydawania posiłków, jedzenia było żałośnie mało. Kilku Niemców z eskorty esesmańskiej wyprzedzało nas, zajmowało jakiś majątek ziemski, lub dużą farmę, brało parniki dla bydła i parowało w nich ziemniaki. Dawano nam ich po kilka sztuk, do tego kromkę chleba, czasami jakąś wodnistą zupę. Czasami zdarzało się, że dostawaliśmy maleńki kawałek margaryny lub trochę marmolady z buraków. Chleb był podobny do wojskowego razowca. Jeden bochenek dzielono pomiędzy pięciu lub sześciu więźniów. Głód stawał się nie do zniesienia, bo racje były minimalne. Jak ludzie złapali w stodole na postoju gołębia, to rozszarpali go i zjedli na surowo. Podczas jednego z noclegów klepisko stodoły zasłane było słomą. Gdy jeden z nas wsadził rękę do tej słomy odkrył, że było to nie wymłócone zboże. Widocznie Niemiec ukrywał go przed władzami. Wszyscy wybierali kłosy i rozcierali je w dłoniach. Ziarno sypano do czapek, trzymanych na kolanach. Potem uciułane zboże chowano do podwiązanych koszul lub do woreczków, zawieszanych w nogawkach spodni. Ja byłem młody, miałem 22 lata i jakoś znosiłem te marne jedzenie, jednak bardzo znędzniałem i wychudłem. Dawniej jak składałem nogi do kupy, to uda przylegały do siebie, a podczas wędrówki pozostawała duża wolna przestrzeń. Widziałem u współtowarzyszy niedoli już bardzo wyczerpanych ludzi. Zamiast pośladków mieli tę część ciała prawie że płaską z widoczną odbytnicą.
Ślepy los
Codziennie, niekiedy co drugi dzień, komando wywoływało ludzi do transportu chleba. To znaczy więźniów, którzy brali wóz i szli w eskorcie esesmanów do najbliższego miasteczka. Przywozili stamtąd chleb. Zaobserwowałem, że ludzie skierowani do tej roboty ruszali potem szczękami i pchali się do następnych transportów. Dowiedziałem się nadto, że pewnego razu żona piekarza płacząc uprosiła konwojenta o pozwolenie dania chleba zatrudnionym przy wozie więźniom. On odwrócił się i udał, że nic nie widzi. Więc przyczaiłem się i postanowiłem, że jak tylko nadarzy się okazja, to będę starał się dostać do tej grupy chlebowej. Niestety dwie kolejne próby nie powiodły się. Dopiero za trzecim razem ustawiłem się na apelu w pierwszym rzędzie, żeby doskoczyć jak Lagerfurer (dowódca obozu) zawoła, że tylu a tylu więźniów ma wystąpić. Ludzie hurmem rzucili się do przodu, ale ja byłem trzeci! Esesman policzył stojących ochotników; wskazał na pierwszego i powiedział "wystąp", następnie pominął drugiego i mnie i wytypował następnego, czyli czwartego, potem wybrał jeszcze dalszych kilku. W ten sposób wyznaczył sześciu czy ośmiu więźniów. Selekcja ochotników była jakaś nietypowa. Niemcy zachowywali się tak, jakby coś się nie zgadzało. Ja na to nie zwróciłem większej uwagi, zmartwiony kolejnym niepowodzeniem. Strażnicy otoczyli grupę woluntariuszy i poprowadzili za najbliższe zabudowania. Usłyszeliśmy salwę karabinową. Zbieraliśmy potem tych rozstrzelanych i chowali w pobliskiej odkrywce piaskowej. Wybrani więźniowie zostali zlikwidowani w odwet za ucieczkę innych. Lagerfurer zapowiedział dużo wcześniej, że za każdego zbiega rozstrzela dwóch innych. Poprzedniego dnia uciekła z konwoju grupka więźniów, o czym ja oczywiście nie miałem zielonego pojęcia. Już się nigdy więcej nie pchałem po chleb, tylko zawsze trzymałem się całej grupy.
Wróżbita
Po minięciu Gorlitz (Zgorzelca) nasza żałosna kawalkada nędzarzy dotarła do dużego miasta Kamenz w Saksonii. Mieszkańcy z premedytacją pluli na nas a młody dowcipniś w mundurze Hitlerjugend na błagalne prośby o trochę wody – oblał proszącego więźnia wiadrem lodowatej wody. A był to przecież środek zimy. No i tak ta gehenna trwała wręcz w nieskończoność, chyba do drugiej połowy marca 1945 roku.
Był wśród nas taki dość zagadkowy człowiek, bardzo wysoki o demonicznej twarzy, jakby nieco spłaszczonej i nadto ozdobionej zezem. Nie pamiętam jak się nazywał, chociaż spotkałem go później w Monachium na procesie jednego z esesmanów. Był dużo starszy ode mnie. Jeszcze podczas pracy w biurze konstrukcyjnym w Asau kolega mój Tadek Lęczar sporządził dla tego człowieka talię kart do gry z kartonowego papieru rysunkowego. Okazało się, że ten dziwny osobnik umie wróżyć z kart. Zwykle przed apelem stawiał chętnie kabałę. Brał za to papierosa lub połówkę. Zdobycie czegoś do palenia było w granicach możliwości. Niektórzy mieli jeszcze resztki zapasów z paczek, ktoś inny wyłudził parę papierosów od esesmana. Jakoś je kombinowano.
Chciałem, aby wróżbita postawił mi kabałę. Miałem przygotowanego papierosa i raniutko odszukałem go i poprosiłem, aby mi powróżył. Wziął tego papierosa, założył go sobie za ucho, rozłożył karty i powiedział: „będziesz żył”. Potem karty natychmiast zmieszał. Poczułem się oszukany. Liczyłem, że opowie mi moje dalsze losy, a tu nic! To, że będę żył, mógł mi powiedzieć każdy. Ot po prostu wziął papierosa i wykiwał mnie. I wtedy podszedł do wróżbity więzień, którego zatrudniano przy pracach kuchennych; nazywaliśmy go "kucharzem". Kręcił się przy kotle, widać było że jest w lepszej kondycji. Być może, że był i trochę napuchły, ale wszyscy mu zazdrościli i uważali za grubego. Ja sobie zawsze myślałem - patrząc na niego - że jak ja będę umierał z wycieńczenia, to on dopiero będzie głodny. I wtedy właśnie ten kucharz przyniósł wróżowi spory kawał chleba i poprosił o postawienie kabały. Wróżbita rozłożył nerwowym ruchem karty i natychmiast je zgarnął i twardym głosem powiedział: "nie ja tobie nie postawię kabały, zabieraj ten chleb". Myśmy się patrzyli na niego jak na wariata. Kucharz mu daje taki kawał chleba a on odmawia! Chyba naprawdę zwariował. Przecież, jeżeli sam nie chciał, to mógł go dać nam zgłodniałym jak wilki. Wszyscy przecież wiedzą, że kucharz jest najedzony. Więc patrzyliśmy na niego z wyrzutem; nikt się nawet nie odezwał. Po oddaleniu się zawiedzonego i ogłupiałego "grubasa", wróżbita popatrzył na nas i wypalił: "na cóż - jak mu mam stawiać kabałę, jak w kartach go już niema ?". Co znaczy, że w kartach go niema? "On w kartach już nie żyje".
Dalsze nasze wątpliwości przerwał apel, potem normalne ustawianie się przy wozach. Ja byłem akurat przy wozie esesmańskim na oponach. Kawalkada ruszyła. Może ujechaliśmy z 800 metrów, gdy droga zaczęła się gwałtownie obniżać. Jeden z Niemców skoczył na wóz i krzyknął: „Schneller, Schneller” (szybciej, szybciej). Ten „którego już nie było” był akurat jednym z dyszlowych, bo był mocny. Wóz nabierał szybkości a droga stawała się coraz to bardziej stroma. Dyszlowi tracili panowanie nad wozem. Dyszel zaczął ich wodzić. Na samym dole był ostry zakręt a tuż za nim wysoki parkan drewniany. Ponieważ nie dało się już wyprowadzić rozpędzonego wozu, dyszel wbił się w to ogrodzenie a rozszczepiona ostro zakończona szczapa przebiła na wylot kucharza. Wóz łatwo wyciągnięto, nie było większych uszkodzeń, nawet plecaki Niemców nie pospadały. Na moje szczęście w momencie „katastrofy” popychałem wóz z boku, więc łatwo odskoczyłem. Parę kilometrów dalej wykopano dół i pochowano pechowca. I wtedy ja uwierzyłem w to, co powiedział mi wróżbita.
W węglarce
Ostatnim etapem naszej pieszej wędrówki było Nordhausen w Górach Harcu. Poprowadzono nas pod górę do obozu o złowieszczej nazwie „Dora”. Był to obóz koncentracyjny, o którym krążyły straszne opowieści i gdzie zginęło tysiące więźniów. Były to dwie wielkie sztolnie, tnące w poprzek górę. Pomiędzy nimi znajdował się system korytarzy z wielkimi komorami, wykutymi w skałach. Montowano tu rakiety V1 i V2. Pracowaliśmy w podziemnej fabryce parę tygodni. Chyba był to już kwiecień 1945 roku, jak pewnej niedzieli nadleciało nad Nordhausen setki samolotów alianckich i zbombardowało miasto. Nasz obóz był położony znacznie wyżej na zboczu góry. Nad miastem uniosła się wielka chmura pyłu i piasku, tak że u nas wysoko na stoku wysokiego wzniesienia wszyscy oglądający ten niezwykły spektakl mieli piasek w ustach .Bezpośrednio potem wyprowadzono nas z obozu i załadowano do wagonów towarowych..
Ja trzymałem się Polaków, ale w ogólnym zamieszaniu tak wypadło pechowo, że znalazłem się w wagonie z samymi Cyganami. Upchano nas na stojąco jak śledzie w otwartej węglarce. Byłem poważnie wystraszony moją nową sytuacją i poczułem się zagrożony wraz z mym skromnym dobytkiem. W pewnym momencie zobaczył mnie eskortujący esesman i zawołał "Komm hier" (chodź tu). Nie wiedziałem co oznacza to wezwanie i ze strachem zacząłem się z trudem przeciskać w jego kierunku. Dotarłem tam w końcu i pytam: „Was wollen Się ?” (co pan chce). Strażnik stał na dużej pace drewnianej, przewróconej na bok i bez przykrycia. We wnętrzu paki leżał plecak Niemca. Polecił mi ulokować się w tej skrzyni i pilnować tego Rucksaca. Ucieszyłem się, ponieważ nie musiałem już stać w tym strasznym tłoku. Dostęp do skrzyni był wolny, gdyż Cyganie woleli być jak najdalej od esesmana. Więc wlazłem do tej paki i tak zaczęliśmy jechać. Po drodze było bombardowanie, potem naprawa torów. Był to niesamowicie groźny widok, jak cała chmura bomb odrywała się od kadłubów samolotów. Tak zeszło do nocy.
Stawałem się coraz to bardziej głodny. Na drogę dostałem małą kromkę chleba i nic więcej. Co tu robić ? Głód zwyciężył zdrowy rozsądek i począłem macać plecak. Pod palcami wyczułem kształt blaszanej puszki. Rozwiązałem rzemienie i wsadziłem rękę. Rzeczywiście wewnątrz była napoczęta mięsna konserwa wojskowa i suchary. Wydłubałem trochę mięsa i natychmiast go zjadłem. Potem wsadziłem do ust kilka kawałków suchara i czekałem, aby namokły śliną, obawiałem się aby Niemiec nie usłyszał chrupania. Pomimo pełnej świadomości groźnych konsekwencji popróbowałem jeszcze kilka razy, aż wszystko zjadłem i natychmiast usnąłem. Nie zdawałem sobie z tego sprawy, że zachowałem się podobnie jak szeregowy Baloun z puszką sardynek porucznika Łukasza z opowieści Haszka o Szejku.. Rano esesman mówi do mnie, abym podał Rucksak. I on wtedy zaczął go coraz to bardziej nerwowo przeszukiwać. Ja zacząłem się gorąco modlić, bo byłem święcie przekonany, że po wykryciu mojego przestępstwa zostanę natychmiast zabity i wyrzucony z pędzącego pociągu. A tymczasem Niemiec zwrócił się do mnie z wyrzutem: "A mówiłem ci abyś pilnował plecaka, a ty spałeś i Cyganie wszystko co miałem to zeżarli".
Autor: Bohdan Nielubowicz
1 komentarzy - pokaż »
dodaj komentarz »