Wszystko pospołu umiera z człowiekiem,
Lecz święta cnota ,ta trwa wiecznym wiekiem.
Cnota jest klejnot nieoszacowany.
Bo ta zdobi ubogich i pany.
(Mikołaj Rey - O cnocie)
Ciężkie, a niekiedy tragiczne warunki bytowania podczas okupacji niemieckiej wyzwalały w ludziach potrzebę szukania pociechy lub odprężenia w metafizyce. Stąd się wzięła popularność różnych przepowiedni (jak Nostradamusa i królowej Saby) oraz nawrót zainteresowania spirytyzmem.
Jako młody człowiek uczestniczyłem w kilku seansach spirytystycznych. Inicjatorką spotkań była matka mego kolegi – chyba jedyna osoba w naszym gronie podchodząca do spirytyzmu z pełnym przekonaniem i powagą. "Rozmowy z duchami" odbywały się wieczorami w pokoju oświeconym świecą. Zasiadaliśmy przy okrągłym stoliku o trzech nóżkach. Blat na obrzeżu podzielono kredą na sektory, do których wpisano kolejne litery alfabetu. Na stole kładło się odwrócony mały talerzyk porcelanowy, z narysowanym grotem strzałki na krawędzi. Najpierw ustalano, z kim chcemy rozmawiać, później mama kolegi poważnym głosem wzywała ducha. Wszyscy uczestnicy seansu kierowali ręce w stronę talerzyka, starając się nie dotykać jego powierzchni opuszkami palców. Potem talerzyk zaczynał się poruszać po stole i wskazywać grotem strzałki poszczególne litery alfabetu, z których - o dziwo! – powstawały słowa i całe zdania. Bywały i trudne ewolucje – m.in. talerzyk, aby dokonać wskazania litery A i następnie M, musiał obrócić się o 180 stopni względem swej osi.
Nie przypominam sobie szczegółowo, jakie to duchy występowały przed nami i co mówiły, ale zapamiętałem doskonale wypowiedź Mikołaja Reya z Nagłowic, którego sam zaproponowałem na bohatera wieczoru.
Na pytanie, jakiego jest herbu – odpowiedział „Oksza”. Było to dla mnie wręcz szokujące, gdyż – jak przypuszczam, a miałem chyba rację – tylko ja o tym wiedziałem. Jednocześnie pozostawałem w pełni świadomy, że z mojej strony nie było żadnej manipulacji przy talerzyku. Pozostałe wypowiedzi "duchów" okazały się dość niezborne lub wręcz bezsensowne. Niektóre zupełnie się nie sprawdziły.
Zaraz po wojnie wyjechałem na zimowe wczasy do Karpacza, a raczej do położonego wyżej schroniska wysokogórskiego, zwanego za czasów niemieckich Hampelbaude i przechrzczonego na Strzechę Akademicką. Położone jest ono powyżej linii lasu na zboczu masywu Kopy karkonoskiej, powyżej Wielkiego Stawu i przycupniętego w pobliżu niego schroniska Samotnia. Obsługa schroniska pozostawała niemiecka, a wyposażenia nie zdążono jeszcze wyszabrować. Salę jadalną, taneczno-klubową i klatki schodowe przyozdabiała stara porcelana oraz staroniemieckie talerze i kufle cynowe. We wnętrzach było dużo starych mebli – w tym ludowych XVIII w. Na pierwszym chyba piętrze wisiała na ścianie prawie kompletna średniowieczna zbroja rycerska z hełmem o opuszczanej przyłbicy. Nadto w tym schronisku-muzeum goście mogli podziwiać gabloty z eksponatami z bliżej nieznanej wyprawy niemieckiej do Afryki centralnej.
Najbardziej ciekawa i zaskakująca w swym wystroju była sala taneczno-klubowa, pomieszczenie przestronne, wyłożone boazerią z czarnego dębu, z wygodnymi lożami po bokach. Znajdowały się tam ciężkie dębowe ławy i stoły. Środek owej wielkiej sali zajmował parkiet taneczny i podium dla orkiestry. Wystrój tej wielkiej izby wydawał się "ciężkawy" – chyba w stylu bawarskim. Schronisko odbiegało wyglądem zewnętrznym jak i wyposażeniem wnętrz od tego, na co spoglądaliśmy do tej pory w kraju. Za niecodzienne uznać należałoby choćby wejście do budynku w okresie zimowym. Ze względu na ciągłe zamiecie i silne wiatry, niosące boleśnie kłujące igiełki lodu, główne drzwi do budynku zamykano na głucho – wchodziło się przez wrota do stajni. Stał tam koń, zatrudniony przy dowozie aprowizacji i opału oraz do transportu saneczek, które przy zjeździe do Karpacza zostawiało się w umówionym miejscu na końcu toru saneczkowego.
Grupa nasza składała się z kilkudziesięciu studentek i studentów, przeważnie z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Wyróżniał się wśród nas - wiekiem, wzrostem i apetytem – przedwojenny weteran studiów w Akademii Górniczej, popularnie zwany "Staszkiem-żarłokiem". Wśród studentek zawiązała się – nieco izolująca się od reszty towarzystwa – mała grupka. Rej wodziła w niej energiczna młoda osoba, wręcz opętana zgłębianiem okulistycznej wiedzy tajemnej. Ona to parła do urządzenia seansu spirytystycznego. Zdecydowano, że odbędzie się on w sali taneczno-klubowej. Późno wieczorem zebrało się w jednej z lóż kilka dziewcząt. Godzinę wywoływania duchów wybrano późną, aby nikt nie przeszkadzał w "misterium". Zawczasu pogaszono światła, pozostawiając płomień jednej świecy. W takim wątłym oświetleniu dość ponury wystrój sali stwarzał nastrój niesamowitości. Czekano na wybicie północy przez wielki zegar, stojący w rogu sali. Panie były wyraźnie podekscytowane i nieco wystraszone, nie wyłączając samej prowodyrki. Trudno mi po tylu latach odtworzyć dokładnie ceremonię wywoływania duchów, ale na zapytanie „przewodniczącej”, czyjego ducha mają wezwać, jena z dziewcząt zaproponowała bez wahania Zawiszę Czarnego. Wówczas prowadząca misterium wypowiedziała słowa: "Zawiszo Czarny, rycerzu bez skazy, wzywam twą duszę, staw się przed nami!". Zapadło głuche milczenie, przerywane nerwowymi, szybkimi oddechami spirytystek i dostojnym tykaniem zegara.
Gmaszysko schroniska pogrążone było we śnie. Nagle z górnych pięter dał się słyszeć coraz to wyraźniej dochodzący głos ciężkich kroków na trzeszczących starych drewnianych schodach. Uczestniczki seansu zamarły z przerażenia i zbiły się za stołem w trzęsące się ze strachu stadko. Powoli z mroku wynurzyła się wielka postać męska w rycerskiej zbroi z opuszczoną przyłbicą! Zawisza stanął w odległości paru metrów i zamarł w bezruchu. Przewodnicząca nie straciła jednak całkiem rezonu i – pomimo łamiącego się głosu – wyksztusiła z trudem: "Czego dusza potrzebuje?". Zawisza stęknął boleśnie i po dość długim namyśle odpowiedział: "Żarcia, bo jestem cholernie głodny". Ta zaskakująca odpowiedź wcale nie podziałała uspokajająco na przerażone spirytystki. Dopiero zapalenie światła na sali i śmiech "ducha" rozproszyły grozę.
Biednym "wywoływaczkom duchów" zrobiono okrutny kawał. Do grupy dowcipnisiów wciągnięto jedną z uczestniczek seansu – miała zaproponować ducha Zawiszy Czarnego. Roli tej podjął się „Staszek-żarłok”, którego przebraliśmy w zbroję, zdobiącą ścianę na piętrze schroniska. Kilku z nas było dobrze ukrytymi łącznikami pomiędzy salą a II piętrem, gdzie oczekiwał na zejście "duch Zawiszy". Gdy Staszek stanął przed grupą spłoszonych dziewcząt i zobaczył ich przerażenie - sam się poważnie wystraszył ewentualnymi konsekwencjami i postanowił rozładować napiętą sytuację. Nic mądrzejszego nie przyszło mu do głowy – jak powiedzieć, że jest głodny. Wydawało mu się, że to pozwoli spirytystkom rozpoznać go jako popularną w schronisku postać. Jak się okazało, przebrany za rycerza Staszek wykazał najwięcej szybkiego refleksu niż pozostali „spiskowcy. Do końca turnusu zaniechano dalszych seansów spirytystycznych.
Autor: Bohdan Nielubowicz
dodaj komentarz »