Dokumenty » Wspomnienia » Opowiastki o oryginałach. Rodzinne wspomnienia w zawierusze dziejów.
Opowiastki o oryginałach

Istne panoptikum przedziwnych postaci przewinęło się przez dom rodzinny mej matki. Część z tych ludzi poznałem osobiście, resztę znam z opowiadań mamy, która ze swadą-często używając miejscowej wiejskiej gwary-gawędami malowała portrety osób z Zakrzowa.

Od lat dawnych żył we dworze-jak go nazywała służba-"przygłup" (pamiętam go jeszcze z połowy lat trzydziestych): niezwykle niskiego wzrostu, nadzwyczaj krępy, o bardzo czerwonej i pobrużdżonej twarzy, zwykle zasmarkany, coś mamroczący do siebie, stale w spiczastej czapie baraniej na głowie. Wołano na niego Turek. Był niedorozwinięty, ale poczciwy i nie agresywny. Do jego zadań należał nadzór i pasanie świń, wynoszenie z dworu nocników, ale także zamiatanie przed dworem-w obrębie podjazdu, jak i kuchni czeladniej. "Podlegał służbowo" gospodyni i klucznicy w jednej osobie Katarzynie Nowak, popularnie zwanej "Kaśką". Przypominam sobie doskonale taki obrazek, gdy rankiem Turek zamiatał przed gankiem, krocząc kaczym chodem na kabłąkowatych nogach, coś do siebie pomrukując …

Przygody Turka

Był zwyczaj w Zakrzowie, że służba dworska jechała do spowiedzi do kościoła parafialnego w Węgleszynie. Przed konfesjonałem ustawiała się kolejka. Turek, jako że był głuchawy, spowiadał się na cały kościół. Sławna była jego spowiedź, gdy wykrzykiwał do kratek konfesjonału: "Świnka zdechła, w pysk mi dała, za co mi dała?" Zdumiony spowiednik zakrzyknął: "Jak to świnia ci dała po gębie?". Na co Turek: "Ta przekletnica Kaśka w pysk mi dała!". Naturalnie cały kościół trząsł się ze śmiechu, łącznie ze spowiednikiem, tylko Kasia zagryzała wargi z wściekłości i policzki miała czerwone od wstydu. Po rozgrzeszeniu Turek klękał przed ołtarzem i zadane na pokutę zdrowaśki kwitował powtarzaniem: "Zdrowaś, zdrowaś, zdrowaś …".

Przez pewien czas Turek zamieszkiwał wspólnie ze starym owczarzem Baranem. Dochodziło pomiędzy nimi do najróżniejszych kłótni i awantur. Pewnego dnia Baran nagle zmarł; polecono Turkowi, by przysposobił zmarłego do pochówku. Okazało się, że w czasie mycia i przebierania umarlaka znalazł Turek w jego kieszeni swój grzebyk, o który ongiś wojowali. Ubierając go, przemawiał do niego już bez wrogości: "A widzisz nieboszczątko, a ukradłeś grzebyk, a widzisz, a ukradłeś, a mówiłeś, że nie".

Wzór uczciwości

Pracował we dworze ponad 50 lat i jako jedyny wysłużył sobie emeryturę – oto stary karbowy Góral, przez dwa pokolenia właściciele majątku uważali go za wzór uczciwości i solidności. W roku 1940 Góral zamieszkiwał w jednym z pomieszczeń czworaków wraz z córką, jej mężem i wnuczką. Góral był starowiną o pięknej głowie Piasta, rzucały się w oczy jego wielkie, żylaste spracowane ręce. Wikta-ruchliwa i pyskata baba w wieku około 40 lat – miała paroletnią córeczkę o blond włoskach i ciągle umorusanej buzi. Odbijał od nich mąż Wikty-robotnik pędzący żywot raczej próżniaczy. Z nim to chodziłem na ryby do pobliskiej Lipnicy.

Pewnego razu moja ciotka Mania zauważyła brak kury. Ptaka wszędzie poszukiwano, pytano się tu i ówdzie. Bez rezultatu. Wygadała się jednak mała wnuczka karbowego, że u nich mama kurę skubała i że ptak obecnie tkwi w garnku na płycie. Naturalnie Wikta wyparła się wszystkiego i oćwiczyła małą. Ale pech chciał, że ktoś-przechodząc pod oknami czworaków-usłyszał, jak Wikta wyklinała na córkę do starego karbowego, że nie trzyma języka za zębami. Na co dziadek miał odpowiedzieć po dłuższym namyśle: "Nic ino jej łeb urwać i wrazić do d…". Dało to asumpt do rozmyślań, iż może jego uczciwość wcale nie była aż tak kryształowa, jak poprzednio sądzono.

Pan Ireneusz

Za oryginała uchodził też dzierżawca, a raczej brat dzierżawcy Zakrzowa z końca lat trzydziestych i pierwszych lat wojny-pan Ireneusz Laskowski. W jego resztówce Stanowiskach (chyba w Kieleckiem, około 80 morgów) gospodarowała żona, a pan Ireneusz występował w imieniu brata Henryka. Ten ostatni ożenił się, bowiem z bardzo majętną kobietą, właścicielką wielkiego majątku na Lubelszczyźnie, bawił się więc głównie posiadaniem stadniny koni wyścigowych, choć-dla pozoru, że pracuje-dzierżawił nasz Zakrzów. Brat jego Ireneusz mieszkał w pokoju stołowym dworu a w sąsiednim alkierzu miał sypialnię. Usługiwała mu i gotowała pani Waryńska, żona jednego z fornali. Może mi się tak wydawało, ale mała córeczka Waryńskiej miała buzię i włoski podobne do imć pana Ireneusza.

Był on dość korpulentny, ze sporym brzuszkiem. W lecie zawsze w białej lnianej marynarce i takich spodniach, w słomkowym kapeluszu i zawsze z nieodłączną laseczką. Bez najmniejszego skrępowania podawał władczym ruchem rękę do pocałowania wiejskim kobietom. Pan Ireneusz wpadał do nas, a raczej do cioci Mani, siadał zawsze na brzeżku krzesła, wspierał ręce na lasce i pogawędził chwilę, potem wybiegał z pokoju, jakby nagle przypomniał sobie coś nie cierpiącego zwłoki. Zabawne, że podczas największego nasilenia prac żniwnych pan Laskowski zwykle zapadał na zdrowiu. Wtedy leżał w łóżku i przy zamkniętych szczelnie okiennicach czytał :Ogniem i Mieczem" w świetle lampy naftowej. Prosił ciotkę, by zastąpiła go w nadzorowaniu żniw. Sytuacja powtarzała się kilkakrotnie.

Podczas mego wojennego pobytu w Zakrzowie, w stajni – poza końmi roboczymi – znajdowała się piękna klacz wyścigowa. Coś sobie zrobiła w nogę, więc nadawała się tylko do celów rozpłodowych. Śliczne zwierzę, prawdziwa końska "królewna". Nie wiem, dlaczego pan Henryk Laskowski sprowadził ją do Zakazowa. Zwykle stajenny puszczał ją wolno i sama szła do wodopoju przy wielkim stawie dworskim. A potem sama wracała. Widocznie była taka umowa, że mój wuj Antoni Krassowski, znany lekarz kielecki, miał prawo brać tego imponującego konia na przejażdżki. Pewnego dnia dosiadł klacz i pojechał na niej do Małgoszcza. Nie wiem, co się stało, ale nazajutrz klacz padła. Bardzo żałowałem tego pięknego konia, bo był on uosobieniem gracji i piękna.


Autor: Bohdan Nielubowicz dodaj komentarz »
Copyright © 2006-2024 Vaterland.pl